Właśnie wróciłam z Open'era i chciałam się z Wami podzielić paroma przemyśleniami na temat koncertów. W większości ukazały się one tu: musicis.pl, natomiast ja uwieczniam je na blogu w stanie kompletnie nienaruszonym, nieocenzurowanym i nieprzeredagowywanym. :)
DZIEŃ 1
Editors to jeden z tych zespołów, który miał mnie do siebie przekonać
na tegorocznym Open'erze. Jednak w moim przypadku ich starania były
daremne. Wydaje się, że jest to grupa, którą albo się kocha, albo
nienawidzi, ale ja znalazłam się w stanie pośrednim. Dla uczestników
wydarzenia nie do końca obeznanych z muzyką Editors, setlista, mimo
ogólnej energii wywoływała wrażenie monotonii poprzez jednostajne
rytmy i niewielkie zmiany w poszczególnych piosenkach. Także sam
zespół wydawał się mało zainteresowany występem, co można było
zauważyć po ich ruchach scenicznych - utwory niby żywe, ale nie było
widać pełnego oddania członków Editors, co być może zaważyło na ich
odbiorze. Publika ożywiała się głównie na bardziej znanych piosenkach,
takich jak utwór kończący koncert - Papillon, który stanowił pozytywny
akcent widowiska. Słaby kontakt z uczestnikami koncertu również
przyczyniał się do monotonii. Mam (być może mylne) wrażenie, że ludzie
bawili się lepiej na Dawidzie Podsiadło. Natomiast sam wokalista
Editors przywoływał na myśl śpiewającą (i trochę mniej przystojną)
wersję Orlanda Blooma, który bardzo ładnie mówił 'dziękuję'. Jego
zaletą był czysty śpiew w piosenkach, w których zbyt często pojawiało
się wymowne 'oooo'.
Podsumowując, możliwe, że noc sprzyjałaby Editorsom bardziej, a mało
żwawa publiczność nie rzucałaby się tak w oczy. Muszę także szczerze
wyznać, iż przez większość koncertu miałam głowę zaprzątniętą moja
prywatna gwiazdą pierwszego dnia open'era: Alt - J.
Alt - J to zdolni debiutanci z Wielkiej Brytanii, którzy za cel
tegorocznego Open'era postawili sobie ustanowienie rekordu Guinessa
pod względem liczebności publiki na Tent Stage. Rozbujali wszystkich
dźwiękami przebojów takich jak Fitzpleasure, Breezblocks czy
Something Good. Publika w pełni oddana muzyce odśpiewała Matildę, co
(jak można było zauważyć) sprawiło niemałą radość członkom zespołu,
którzy chyba nie spodziewali się aż tak pozytywnych reakcji. Przed
koncertem obawiałam się tego, czy nie zepsuje mi go 'niedostrojenie'
muzyków. Odetchnęłam z ulgą, gdy usłyszałam wstęp składający się z
dwóch utworów, w tym jednego a capella, który brzmiał idealnie.
Delikatne błędy nie raziły, gdyż wszystko było perfekcyjnie zgrane.
Zespół wyglądał na onieśmielony publicznością, która przeżywała każdą
piosenkę. Nawet skupiając się na wytykaniu błędów koncertowych, nie
mogę się 'przyczepić' do Alt-j. Nie da się ukryć, że muzycy mają
wielki talent, który przynosi im już dużą popularność.
Koncert minął w mgnieniu oka, a na usta cisnął się cytat 'please don't
go, I love you so'. Kurtyna - można umierać ze szczęścia i wzruszenia.
DZIEŃ 2
Polski duet XXANAXX stawia dopiero pierwsze kroki na scenie muzycznej,
jednak jak na świeżynkę, zdążył już sporo osiągnąć. Do ich najnowszych
sukcesów zespołu można zaliczyć koncert na Tent Stage podczas drugiego
dnia open'era.
Dość długi wstęp w towarzystwie wizualizacji zmieniających się na
poszczególnych piosenkach. W przedstawionych przez duet utworach można
było dopatrywać się inspiracji the XX. Najbardziej przypadły mi do
gustu Hurt Me i Disappear, które wydawały się najbardziej zróżnicowane.
Na koniec koncertu grupa zaserwowała remix utworu Disappear, który
również brzmiał bardzo dobrze. XXANAXX czarują dźwiękiem i sprzyjają
przyjemnemu zawieszeniu się, jednak wydaje mi się, że ich muzyka
bardziej sprawdza się podczas samotnego słuchania w zacisznym miejscu,
a nie pośród festiwalowego gwaru. Chętnie porównałabym koncert z
klubowym, ale niestety był to mój pierwszy kontakt 'na żywo' z tą
grupą. Jeśli chodzi natomiast o sam głos Klaudii Szafrańskiej, ma on
bardzo ładną i ciekawą barwę, jednak czasem brzmiał trochę zbyt
'natchniono' i sztucznie. Zważając na fakt,że duet dopiero zaczął,
uważam że dobrze rokuje na przyszłość,a występ na open'erze z
pewnością był dla ich kariery nie lada wydarzeniem.
Wiele osób, w tym ja, czekało na wczorajszy koncert Arctic Monkeys. Ku
uciesze fanów, zespół dał dość długi występ jednocześnie spełniając
prośby o bis.
Brytyjczycy wykonali wiele hitów, takich jak I Bet You Look Good On
The Dancefloor, When The Sun Goes Down czy też Dancing Shoes, przy
których wszyscy żywo reagowali i widać było, że nastawienie i energia
zespołu udzielała się publice. Niemalże nikt nie stał nieruchomo gdy
moc muzyki płynęła ze sceny. Mieliśmy także okazję usłyszeć trzy
piosenki z nowego albumu, który już niebawem ujrzy światło dzienne.
Arctic Monkeys rozpoczęli koncert utworem Do I Wanna Know?, który
został przyjęty bardzo ciepło. Również R U Mine? kokieteryjnie
zapowiedziany przez Alexa wywołało euforię. Mimo że piosenki były
zupełnie nowe, bardzo dużo osób znało ich teksty, co może świadczyć o
zapowiedzi sukcesu nadchodzącej płyty. Dodatkowo muzycy wykonali
balladowy utwór Mad Sounds, który już nie wywołał takiego wszechobecnego
podniecenia.
Arctic Monkeys sprawili, że zeszłego wieczoru nikt nie mógł ustać w
miejscu. Alex Turner również doprowadził do tego, że publiczność czuła
się dopieszczona i nie ignorował jej. Pod sceną panował szał radości.
Myślę, że także setlista, obfitująca w utwory z różnych albumów, nie
pozostawiała wiele do życzenia (według mnie brakowało tylko The View
From Afternoon).
Tak potężna dawka energii uzależnia. Najgorsze jest to, że ani się
człowiek obejrzy, a koncert dobiega końca. Zostaje tylko radość,
ewentualny niedosyt, a później dotkliwa, pokoncertowa depresja.
DZIEŃ 3
Queens of the Stone Age byli gwiazdą główną trzeciego dnia gdyńskiego
festiwalu. Grupa rozpoczęła koncert terapią szokową - dość
nieprzyjemnymi dźwiękami płynącymi ze sceny. Jednak po chwili uszy
przestały cierpieć i rozpoczęła się muzyczna uczta. Krótka rozgrzewka
i wielki hit No One Knows rozbudziły wszystkich na dobre. Kwintesencja
rock'n'rolla, którą zaserwował ten amerykański zespół, świetnie zgrała
się z porą dnia i nastrojem publiczności. Po tym jak wszyscy
odśpiewali No One Knows, stało się jasne, że ten wieczór będzie
należał do QOTSA. Sami muzycy byli natomiast pod dużym wrażeniem
polskiej publiki już od samego początku. Przyszedł także czas na
chwilę wyciszenia w połowie koncertu, po czym ludzie ponownie dali się
ponieść ogromnej energii jednocześnie podziwiając muzyczne popisy
członków zespołu. Miarowo pulsujący tłum mówił sam za siebie - koncert
był mistrzowski. Warto też wspomnieć o świetnym, zawodowym kontaktem z
publicznością, co wzbudzało jeszcze większą sympatię do zespołu.
Jedynym mankamentem koncertu był brak bisów.
Koncert Skunk Anansie, który miał miejsce przed QOTSA był strzałem w
dziesiątkę - stanowił dobrą rozgrzewkę.
Oprócz No One Knows festiwalowicze mieli także okazję usłyszeć: The
Vampyre of Time and Memory, Make It Wit Chu czy Go With the Flow.
Jeśli miałabym tagować wczorajszy występ Josha Homme i spółki, byłoby
to słowo ENERGIA (koniecznie pisane wielkimi literami).
Grupie The National przyszło zamykać trzeci dzień festiwalu. Ich
występ zaczęła piosenka Fake Empire, a następną była I Should Live in
Salt. The National idealnie wpisali się w klimat nocy. Matt Berninger
snuł się po scenie z lampką wina, co dodawało jeszcze większego
charakteru koncertowi. W jednym momencie wszystko stało się jasne -
przyszedł czas na wyciszenie i chwilę refleksji po QOTSA. Koncert The
National był najdłuższym dotychczas występem (w jego skład weszło aż
19 piosenek!), między innymi mogliśmy usłyszeć: Bloodbuzz Ohio,
Mistaken For Strangers, Sea of Love, Afraid of Everyone czy Terrible
Love. Podczas koncertu dużą rolę pełniła gra świateł. Zimne barwy,
scena owiana mgłą stanowiły nutkę melancholii. 'Magia' to określenie
dość oklepane, ale 'niestety' nie można go uniknąć opisując muzykę The
National. Zespół wiele zyskał w moich oczach dzięki temu występowi i w
moim odczuciu zdecydowanie nadrabia koncertowo i zyskuje nową wartość.
Słuchając jego płyt nie odczuwałam ich muzyki tak, jak udało mi się ją
poczuć wczoraj. Matt Berninger bardzo pozytywnie zakończył koncert, a
jego zejście ze sceny i przespacerowanie się po placu głównym blisko
niej utworzyło silną więź między wokalistą a fanami (którzy w pogoni
za nim tratowali wszystko, co napotkali na swojej drodze).
DZIEŃ 4
Na koncert
Crystal Fighters przybyło bardzo dużo szalonego tłumu, co
może być przyczyną wyprzedanego, majowego koncertu w Palladium.
Energią tego zespołu można zachwycać się bez końca.
Grupa rozpoczęła od
Solar System, a zaraz później wyruszyła na krótką
wyprawę po Los Angeles, Londynie i Argentynie (
LA Calling, I Love
London i
Champion Sound). Mimo promocji nowej płyty, dominował album
Star of Love. Trzeba również przyznać, że gdzie jak gdzie,ale w Gdyni,
Plage to piosenka obowiązkowa, która oczywiście znalazła się w
openerowej setliście. Zachód słońca nadawał koncertowi przyjemnego
klimatu, a sami muzycy emanowali radością i pozytywnością. Muzyka
Crystal Fighters zmuszała do skakania i sprawiała, że zebrani przy
Alter Stage wpadli w wesoły szał. Dodatkowo zespół wykonał
Xtatic
Truth, a bisy na tej scenie chyba nie należą do codzienności.
Oceniając setlistę muszę przyznać, że zabrakło mi
Swallow, które na
żywo brzmi wspaniale i soczyście. Crystal Fighters na koncercie
postawili raczej na piosenki przyjemne i urocze i nawet utwór
I Love
London wydawał się trochę delikatniejszy niż zazwyczaj. Występ grupy
był bardzo dobry, ale jednak nie należał do tych najlepszych i nie
udało mu się 'przebić' koncertu w Palladium.
(tutaj relacja z warszawskiego koncertu:
muzyczna bomba zdetonowana w Palladium)
Już na wstępie zaznaczę, że Kings of Leon naprawdę lubię i miałam dość
duże oczekiwania co do koncertu. Niestety, bardzo mnie to boli, ale o
występie Amerykanów mogę powiedzieć, że był poprawny.
Zdecydowanym plusem koncertu był dobór piosenek. Przeważały utwory z
płyty Only by the Night, ale mimo to, jeśli chodzi o inne albumy, było
dość przekrojowo. Mieliśmy okazję wysłuchać również najnowszego singla
It Don't Matter, który, jak na Kings of Leon był dość ostry. Podczas
nasycająco długiego koncertu, nie zabrakło na bisie takich piosenek
jak Radioactive, Black Thumbnail oraz wyczekiwanego hitu - Sex on
Fire. W odbiorze występu przeszkadzało nagłośnienie, które nie do
końca było takie, jak na pozostałych koncertach.
Członkowie Kings of Leon nie popisali się kontaktem z publicznością.
Caleb Followill przywitał się dopiero po trzeciej piosence. Później
było tylko gorzej. Zespół sprawiał wrażenie jakby miał wyjść, zrobić
swoje i pójść. Mimo mojej naprawdę wielkiej sympatii do Kings of Leon,
czułam duży niedosyt. Brakowało niewidzialnej więzi łączącej rzeszę
fanów z zespołem, tymczasem publiczność wyglądała na spragnioną
kontaktu i ochoczo reagowała na każde słowo płynące ze sceny.
Koncert, mimo bezbłędnego wykonania i nienagannej harmonii, nie
zachwycił mnie. Choć przykro mi to mówić, było to moje największe
openerowe rozczarowanie.
Miałam jeszcze nieodpartą ochotę popastwić się nad koncertem Rihanny, który delikatnie mówiąc był do dupy i z playbacku, ale jednak szkoda mi klawiatury. ;)
Zdjęcia innym razem, bo póki co na razie ich nie posiadam.
Ktoś z czytających był na Openerze i ma podobne lub zupełnie różne wrażenia?