środa, 25 grudnia 2013

69

Dziś wpadam na chwilę i przedstawiam Chucka Bassa z Gossip Girl. Ostatnio udaje mi się trochę bawić tabletem, toteż usunęłam nieciekawe tło w postaci szafy :D




mail: zuziami@gmail.com

sobota, 23 listopada 2013

68

Miałam małą przerwę od bloga, ale nie od malowania. :) 

Stwierdziłam, że wrzucę całą gromadę koszulek na raz, bo nie zwykłam dzielić postów na parę. Z góry przepraszam za kiepską jakość/akademikowe, nieciekawe zdjęcia, ale takie mam warunki :D Po drodze byłam także na mnóstwie koncertów, ale nie będę wklejać przeterminowanych relacji i jeśli ktoś lubi czytać o koncertach to może odwiedzić mój profil last.fm, gdzie publikowałam wszystko na bieżąco :)










mail: zuziami@gmail.com

sobota, 7 września 2013

67

Aztecko. Szorty zapewne już po raz ostatni, bo i ciepłe dni się kończą. Krótko i na temat. Przed, w trakcie i po. Są na sprzedaż. :)

Najpierw jednak, efekt końcowy





Szorty są nowe, z metką (jak widać)
rozmiar M

wymiary:

w pasie: 36cm
długość całkowita: 37cm
szerokość nogawki: 29cm
w biodrach/tyłku: 47cm

69zł + 9zł przesyłka
kontakt: mail zuziami@gmail.com


tak wyglądały przed:

a tak zanim dodałam im wzorek:


Również na sprzedaż (nadal) mam koszulkę z jeleniem, której chętnie się pozbędę :D

rozmiar S
wymiary:
długość całkowita: 68cm
szerokość: 41cm
głębokość dekoltu: ok 20cm

50zł+7zł przesyłka
info mail zuziami@gmail.com



mail: zuziami@gmail.com

czwartek, 22 sierpnia 2013

66

 Przed Wami dwie koszulki z jednym dziecięciem. Było ciężko. Tym bardziej, że zależało mi, by koszulki były do siebie podobne. Nie chcę tu nikogo kokietować, ale przyznam, że nie jestem w 100% zadowolona i pewnie jeszcze bym nad tym posiedziała. Termin jednak gonił.



podczas malowania:


Dziś zajęłam się tymi oto spodenkami:
Póki co są takie, ale zastanawiam się czy nie dorobić im białego, azteckiego wzorku...
BĘDĄ NA SPRZEDAŻ!
więcej info - mail: zuziami@gmail.com


Ciągle na sprzedaż koszulka ze złotym jeleniem!
ZŁOTY JELEŃ NA SPRZEDAŻ! 

rozmiar S
wymiary:
długość całkowita: 68cm
szerokość: 41cm
głębokość dekoltu: ok 20cm

50zł+7zł przesyłka
info mail zuziami@gmail.com




Oraz coś dla lubiących koncerty. Moja ostatnia relacja z System of a Down, która ukazała się na musicis.pl


System of a Down - powrót po latach

Bez wątpienia 13 sierpnia w łódzkiej Atlas Arenie to publiczność, a nie zespół, przejęła stery. Długo wyczekiwany System of a Down po 15 latach zawitał w końcu do Polski. Nikogo nie dziwi fakt, że bilety na koncert wyprzedały się szybko. Jednak czy wszyscy mogą zgodnie przytaknąć, że nie żałują ani jednego grosza z pieniędzy wydanych na występ tego amerykańskiego zespołu?


Cały dzień upłynął pod znakiem czekania. Czekanie na otwarcie bram, wejścia, przeczekiwane monotonnego zespołu supportującego – Hawk Eyes - i wreszcie punktualnie o godzinie 20:45 pierwsza piosenka. Grupa System of a Down przerwała swoją wieloletnią nieobecność utworem Aerials. Publiczność oszalała i nie zwalniała tempa przez kolejne półtorej godziny. Podczas koncertu nie zabrakło największych hitów, takich jak: B.Y.O.B., Chop Suey!, Lonely Day czy Toxicity. Szalone pogo, dzikie młyny i solidne ściany śmierci – to wszystko znalazło się w koncertowym menu. Może być to dziwne, ale uważam, że to muzycy byli dopełnieniem występu, a ich kontakt z publicznością można uznać co najwyżej za przystawkę. Faktem jest, iż SOAD wykonali wszystko bez najmniejszego zająknięcia, jednak zdecydowanie dawali odczuć masowość i wtórność koncertu, który był tylko kolejnym do odhaczenia podczas ich trasy.


Sam zespół pokazał, że ciągle jest w formie. Mogłabym im nawet wybaczyć słaby kontakt z publiką i nazwać koncert spełnieniem moich systemowych marzeń (no dobrze, brakowałoby mi tylko ATWY i Violent Pornography), ale… Przede wszystkim (znowu te nieszczęsne pieniądze) – płacę, więc wymagam. To, co dostałam, nie może być nazwane widowiskiem. Dlaczego? Otóż nie każdy grzeszy wzrostem, a ja nie byłam na Golden Circle, ani tym bardziej na Early Entrance. Niesmak po telebimach, których nie było, pozostał do dziś. Jeśli porządnie podskoczyłam, to udało mi się przez ułamek sekundy coś zobaczyć. Dlatego też niewiele mogę powiedzieć o oprawie scenicznej, zachowaniu muzyków czy oświetleniu sceny. W momencie zakończenia utworu – Sugar– czarę goryczy przelał brak bisów. Cytat z ostatniej piosenki: no lights, no music, just anger! idealnie wpisuje się w moje pokoncertowe odczucia. Dopiero po sprawdzeniu pozostałych setlist z obecnej trasy System of a Down wybaczyłam im brak dodatkowych utworów. Liczba 25 sama w sobie jest duża. Mając w pamięci to, jaką porażką ze strony publiki był koncert z 1998 roku, niewyróżnienie Polski piosenkowym gratisem wręcz mnie nie dziwi.


Parafrazując Zofię Nałkowską: ludzie ludziom zgotowali ten koncert. Na szczęście. Strach pomyśleć, co by było, gdyby fani nie dali z siebie wszystkiego. Dla wielu mógł to być koncert życia. Natomiast ja i tak byłam tam głównie z sentymentu, więc łatwiej jest mi kręcić nosem.



mail: zuziami@gmail.com

czwartek, 8 sierpnia 2013

65

Dziś powoodstockowe wrażenia (coś jak pseudofelieton i komentarz do koncertu Kaiser Chiefs) oraz dodatek w postaci butów w pawie piórka z Salvadorem Dali. Zapraszam do czytania i dyskusji, a kto nie lubi czytać niech ogląda. :)
Na początek wspomniane buty :)






Na Woodstock się wraca

Przystanek Woodstock. Jedni reagują na te słowa z obrzydzeniem, inni czują dreszczyk emocji. Kostrzyński festiwal, z prawie dwudziestoletnią historią, ciągle budzi dość skrajne reakcje i każdego roku przyciąga tłumy, które liczą na chwilowe oderwanie od rzeczywistości. Czy taki wakacyjny reset musi jednak oznaczać doprowadzanie się do skrajnego zepsucia?

Nie jestem szaloną woodstockowiczką. Na cztery edycje festiwalu, w których uczestniczyłam, nigdy nie tarzałam się w błocie, grzecznie stałam w kolejkach, nie zgonowałam, nie wróciłam z HIVem ani potomstwem oraz nie trzeba było mnie składać ponownie w całość. Oczywiście kompletną świętością również nie grzeszę, ale warto jest sobie uzmysłowić, że nie wszyscy wypadają z pociągów, są okradani i używają do nieprzytomności. Jednak oczywistym jest, że, jak w większości przypadków, nagłaśnia się katastrofy, do których zaliczają się także destrukcyjni ludzie. Wielkie, kolorowe tłumy - to one tworzą i napędzają Przystanek Woodstock, a muzyka, w tym przypadku, jest miłym dodatkiem. Nie będę ukrywać, iż ten festiwal jest dla mnie bardziej spotkaniem się ze znajomymi i zawieraniem nowych, ciekawych znajomości niż bieganiem od sceny do sceny i spinaniem się, że jeden zespół pokrywa się z drugim. Tak, chodzę również na koncerty, ale często też słucham ich siedząc przy namiocie, sącząc piwo, grając w karty i spalając sobie plecy. Wracając jednak do zjawiska woodstockowiczów, większość to naprawdę sympatyczne i barwne osoby. Prześcigają się w coraz to ciekawszych przebraniach czy w celach wyłudzania pieniędzy od pozostałych festiwalowiczów. Przy odrobinie szczęścia spotkamy nawet procesję wyznawców pastafarianizmu z wizerunkiem Latającego Potwora Spaghetti na czele. Bez wątpienia wolność jest jedną z najbardziej odczuwalnych wartości w ciągu trzech dni festiwalu. Pośród różnych subkultur i wyznań można poczuć wyjątkowość Przystanku Woodstock, tym bardziej, że wszyscy wydają się tolerować istnienie innych. Pozytywni i sympatyczni ludzie - tak widzę uczestników kostrzyńskiego festiwalu.


Pisząc o Przystanku Woodstock nie sposób nie wspomnieć o innym festiwalu, odbywającym się miesiąc wcześniej, Open'erze. Nie ma sensu porównywanie jednego z drugim, gdyż różnią się one od siebie praktycznie pod każdym względem. Jako że lubię bezsensowne przemyślenia, nie mogę uniknąć małego zestawienia dwóch festiwalowych, polskich gigantów.

Pod paroma względami Przystanek Woodstock może bardziej przypaść do gustu. Pierwszą kwestią jest oczywiście cena: kostrzyński festiwal jest darmowy dla każdego bez wyjątku. Wystarczy kupić bilety na transport, zabrać trochę pieniędzy i mamy fajne wakacje. Kolejna rzecz to wspomniani już ludzie. Możliwe, że mam mylne wrażenie, bo w Gdyni byłam tylko raz, ale spora część openerowych osób wydaje się być strasznie nadęta i snobistyczna. Perfekcyjne outfity, idealnie czyste conversy i vansy, lans na każdym kroku i mierzenie wzrokiem wszystkich dookoła. Pod względem wyglądu ludzi, Open'er uzyskał u mnie podtytuł Converse Festival. Skąd tyle zadufania w sobie u niektórych openerowiczów? Na to pytanie raczej nie jestem w stanie odpowiedzieć, ale wiem, że wolę nie idealną, ale otwartą i sympatyczną publiczność woodstockową. Na szczęście podczas gdyńskiego festiwalu można zapomnieć o tych niesnaskach oddając się maratonom na trasie pole namiotowe - scena główna - scena namiotowa. Nie wyobrażam sobie jednak takiej sytuacji podczas Przystanku Woodstock, gdzie muzyka odgrywa dla mnie znacznie mniejszą rolę. Przebywanie na polu namiotowym byłoby dla mnie istną męczarnią. Podkreślam jednak subiektywność moich odczuć co do jednych i drugich festiwalowiczów. Następnym mocnym punktem Przystanku Woodstock jest polowy Lidl (z lidlowymi cenami) i ceny gastronomii oraz piwa. Dla porównania 0,4l Calsberga na Woodstocku kosztuje 3zł, a openerowy Heineken to wydatek rzędu 6zł za 0,5l. Openerowej pogodzie niestety w tym miejscu się ode mnie nie dostanie, bo tegoroczna edycja była pod tym względem naprawdę udana, natomiast na Przystanku Woodstock praktycznie co roku jest ona aż za bardzo słoneczna. Co jednak wygrywa w Open'erze? Dobór zespołów (to jest akurat kwestia indywidualna, bo dla wielu to Przystanek Woodstock jest bardziej ponętny muzycznie), większy spokój i kultura, nadmorska lokalizacja, zdecydowanie mniejsze kolejki i bezpłatne prysznice (tegoroczne woodstockowe prysznice kosztowały aż 7zł, więc sparafrazowany cytat Jest jedna rzecz dla której warto żyć, Woodstock i nie trzeba się myć! nabiera sensu). Do listy zalet Open'era z pewnością można by było jeszcze dopisać parę rzeczy.



W myśl cytatu z woodstockowego hymnu Piotra Bukartyka, Jedno nad nami niebo, każdy co innego widzi w nim, uważam, że Przystanek Woodstock jawi się nam tak, jak go sami zinterpretujemy. Najlepiej jest wysuwać wnioski przeżywając ten festiwal choć raz. Oczywiście nie zamierzam nikogo przekonywać na siłę. Warto jednak czasem spojrzeć na owy festiwal mniej stereotypowo i przestać powtarzać jak mantrę na Woodstocku są same brudasy, ćpuny i dziwki. Czy nie słucha się jednak przyjemniej innej frazy, tak często powtarzanej przez uczestników festiwalu, że na Woodstock się nie jedzie, na Woodstock się wraca?


Brytyjski wybryk na Przystanku Woodstock

Będąc na Przystanku Woodstock nie sposób nie uczestniczyć w przynajmniej jednym koncercie. Mamy do wyboru trzy sceny: główną, małą (folkową) i scenę Krishny (w przewadze punkową). Tegoroczna edycja festiwalu pod względem muzycznym była dość różnorodna (nawet indie rock miał swoje pięć minut). To, co nieznane na Woodstocku jest podane praktycznie na tacy, gdyż zazwyczaj nie trzeba się specjalnie fatygować by posłuchać koncertu. Sceny są od siebie oddalone, ale nie są to dystanse nie do pokonania. Do tegorocznych gwiazd sceny głównej należały zespoły takie jak: AnthraxEnter ShikariUgly Kid JoeLeningrad czy Kaiser Chiefs. Nie brakowało także ciekawych projektów muzycznych, wśród których wyróżniła się współpraca Goorala z Mazowszem.

Nie będę ukrywać,  że najbardziej interesował mnie koncert Kaiser Chiefs. Jako że byłam już na ich koncercie klubowym, zastanawiałam się jak wypadną w warunkach festiwalowych. Jakie są moje odczucia co do woodstockowego koncertu? Obeszło się bez wielkiego szału, a występ był poprawny, choć mam wrażenie, że i publiczność, i zespół trochę się w tym wszystkim zagubili.

Fot. Marcin Bąkiewicz/WP  
Setlista Brytyjczyków składała się głównie ze znanych piosenek, wśród których nie zabrakło Everyday I Love You Less And Less, Never Miss A Beat, Ruby czy The Angry Mob. Wykonanie właściwie bezbłędne, Ricky Wilson spisywał się na medal jako wodzirej, perkusista Vijay Mistry świętował urodziny, a publiczność... dość niemrawa. Możliwe, że było to spowodowane końcem festiwalowego maratonu lub przypadkowością osób będących na koncercie. Ja jednak uważam, że Kaiser Chiefs byli po prostu dość odważnym posunięciem ze strony organizatora. Jak by nie patrzeć, na Przystanku Woodstock dominuje muzyka mocniejsza, punkowa i metalowa, zdarza się także reggae i ska. Trudno więc się dziwić, że Kaiser Chiefs nie porwali aż tak, jak mogliby to zrobić na Open'erze czy Coke'u. Dla kogoś, kto jeszcze nie był na koncercie tego pełnego życia zespołu, mógł to być występ nadzwyczajny, dla mnie, niestety, był to koncert dość wtórny. Ricky'emu z całą pewnością nie można odmówić szaleństwa (czego dowodem mogło być wyrwanie kamery operatorowi i bieganie z nią po scenie), jednak zastanawia mnie, na ile ten obłęd jest wyuczony, a na ile spontaniczny.

Zdecydowanym minusem tego woodstockowego występu było wrażenie niezrozumienia między publicznością a zespołem, wcale nie operującego wygórowaną angielszczyzną z akcentem, którego nie powstydziłaby się sama Królowa Elżbieta II. Czy festiwalowiczom zwyczajnie się nie chciało, czy ich słabe reakcje spowodowane były brakami w języku obcym - nie wiem, wiem natomiast jedno: takiego zespołu na Przystanku Woodstock jeszcze nie było i liczę na więcej takich wybryków w przyszłości.

oba teksty ukażą się na portalu musicis.pl


mail: zuziami@gmail.com

sobota, 27 lipca 2013

64

Dziś będzie aztecko. Nr 1 to skończone (i już sprzedane) szorty, a nr 2 to bokserka ze złotym jeleniem malowana w większości połyskującymi farbami. Do obu rzeczy użyłam głównie farb ze sklepu PROFIL :) niesamowite kolory, gorzej z nakładaniem ich na inną farbę. Dość gadania. Przed Wami gwiazdy dzisiejszego posta.









ZŁOTY JELEŃ NA SPRZEDAŻ! 

rozmiar S
wymiary:
długość całkowita: 68cm
szerokość: 41cm
głębokość dekoltu: ok 20cm

60zł+7zł przesyłka
info mail zuziami@gmail.com


mail: zuziami@gmail.com

poniedziałek, 22 lipca 2013

63

Nadrabiam zaległości w prezentowaniu rzeczy. Dziś dwie koszulki malowane dla kolegi i jedna odtworzona  z łapaczem dla koleżanki oraz zapowiedź przyszłego postu, w którym będą azteckie szorty. Właśnie do nich zasiadam, po małej nieobecności. :)

Zdjęcia ogólnie nie są powalające ze względu na: słabe oświetlenie (dotyczy obu), "fotografa" (:D dotyczy białych koszulek)

pierwowzór:







a tu przedsmak szortów, które będą niebawem na sprzedaż :)



mail: zuziami@gmail.com

wtorek, 9 lipca 2013

62

Właśnie wróciłam z Open'era i chciałam się z Wami podzielić paroma przemyśleniami na temat koncertów. W większości ukazały się one tu: musicis.pl, natomiast ja uwieczniam je na blogu w stanie kompletnie nienaruszonym, nieocenzurowanym i nieprzeredagowywanym. :) 

DZIEŃ 1 

Editors to jeden z tych zespołów, który miał mnie do siebie przekonać na tegorocznym Open'erze. Jednak w moim przypadku ich starania były daremne. Wydaje się, że jest to grupa, którą albo się kocha, albo nienawidzi, ale ja znalazłam się w stanie pośrednim. Dla uczestników wydarzenia nie do końca obeznanych z muzyką Editors, setlista, mimo ogólnej energii wywoływała wrażenie monotonii poprzez jednostajne rytmy i niewielkie zmiany w poszczególnych piosenkach. Także sam zespół wydawał się mało zainteresowany występem, co można było zauważyć po ich ruchach scenicznych - utwory niby żywe, ale nie było widać pełnego oddania członków Editors, co być może zaważyło na ich odbiorze. Publika ożywiała się głównie na bardziej znanych piosenkach, takich jak utwór kończący koncert - Papillon, który stanowił pozytywny akcent widowiska. Słaby kontakt z uczestnikami koncertu również przyczyniał się do monotonii. Mam (być może mylne) wrażenie, że ludzie bawili się lepiej na Dawidzie Podsiadło. Natomiast sam wokalista Editors przywoływał na myśl śpiewającą (i trochę mniej przystojną) wersję Orlanda Blooma, który bardzo ładnie mówił 'dziękuję'. Jego zaletą był czysty śpiew w piosenkach, w których zbyt często pojawiało się wymowne 'oooo'. Podsumowując, możliwe, że noc sprzyjałaby Editorsom bardziej, a mało żwawa publiczność nie rzucałaby się tak w oczy. Muszę także szczerze wyznać, iż przez większość koncertu miałam głowę zaprzątniętą moja prywatna gwiazdą pierwszego dnia open'era: Alt - J.


Alt - J to zdolni debiutanci z Wielkiej Brytanii, którzy za cel tegorocznego Open'era postawili sobie ustanowienie rekordu Guinessa pod względem liczebności publiki na Tent Stage. Rozbujali wszystkich dźwiękami przebojów takich jak Fitzpleasure, Breezblocks czy Something Good. Publika w pełni oddana muzyce odśpiewała Matildę, co (jak można było zauważyć) sprawiło niemałą radość członkom zespołu, którzy chyba nie spodziewali się aż tak pozytywnych reakcji. Przed koncertem obawiałam się tego, czy nie zepsuje mi go 'niedostrojenie' muzyków. Odetchnęłam z ulgą, gdy usłyszałam wstęp składający się z dwóch utworów, w tym jednego a capella, który brzmiał idealnie. Delikatne błędy nie raziły, gdyż wszystko było perfekcyjnie zgrane. Zespół wyglądał na onieśmielony publicznością, która przeżywała każdą piosenkę. Nawet skupiając się na wytykaniu błędów koncertowych, nie mogę się 'przyczepić' do Alt-j. Nie da się ukryć, że muzycy mają wielki talent, który przynosi im już dużą popularność. Koncert minął w mgnieniu oka, a na usta cisnął się cytat 'please don't go, I love you so'. Kurtyna - można umierać ze szczęścia i wzruszenia.


DZIEŃ 2

Polski duet XXANAXX stawia dopiero pierwsze kroki na scenie muzycznej, jednak jak na świeżynkę, zdążył już sporo osiągnąć. Do ich najnowszych sukcesów zespołu można zaliczyć koncert na Tent Stage podczas drugiego dnia open'era. Dość długi wstęp w towarzystwie wizualizacji zmieniających się na poszczególnych piosenkach. W przedstawionych przez duet utworach można było dopatrywać się inspiracji the XX. Najbardziej przypadły mi do gustu Hurt Me i Disappear, które wydawały się najbardziej zróżnicowane. Na koniec koncertu grupa zaserwowała remix utworu Disappear, który również brzmiał bardzo dobrze. XXANAXX czarują dźwiękiem i sprzyjają przyjemnemu zawieszeniu się, jednak wydaje mi się, że ich muzyka bardziej sprawdza się podczas samotnego słuchania w zacisznym miejscu, a nie pośród festiwalowego gwaru. Chętnie porównałabym koncert z klubowym, ale niestety był to mój pierwszy kontakt 'na żywo' z tą grupą. Jeśli chodzi natomiast o sam głos Klaudii Szafrańskiej, ma on bardzo ładną i ciekawą barwę, jednak czasem brzmiał trochę zbyt 'natchniono' i sztucznie. Zważając na fakt,że duet dopiero zaczął, uważam że dobrze rokuje na przyszłość,a występ na open'erze z pewnością był dla ich kariery nie lada wydarzeniem.


Wiele osób, w tym ja, czekało na wczorajszy koncert Arctic Monkeys. Ku uciesze fanów, zespół dał dość długi występ jednocześnie spełniając prośby o bis. Brytyjczycy wykonali wiele hitów, takich jak I Bet You Look Good On The Dancefloor, When The Sun Goes Down czy też Dancing Shoes, przy których wszyscy żywo reagowali i widać było, że nastawienie i energia zespołu udzielała się publice. Niemalże nikt nie stał nieruchomo gdy moc muzyki płynęła ze sceny. Mieliśmy także okazję usłyszeć trzy piosenki z nowego albumu, który już niebawem ujrzy światło dzienne. Arctic Monkeys rozpoczęli koncert utworem Do I Wanna Know?, który został przyjęty bardzo ciepło. Również R U Mine? kokieteryjnie zapowiedziany przez Alexa wywołało euforię. Mimo że piosenki były zupełnie nowe, bardzo dużo osób znało ich teksty, co może świadczyć o zapowiedzi sukcesu nadchodzącej płyty. Dodatkowo muzycy wykonali balladowy utwór Mad Sounds, który już nie wywołał takiego wszechobecnego podniecenia. Arctic Monkeys sprawili, że zeszłego wieczoru nikt nie mógł ustać w miejscu. Alex Turner również doprowadził do tego, że publiczność czuła się dopieszczona i nie ignorował jej. Pod sceną panował szał radości. Myślę, że także setlista, obfitująca w utwory z różnych albumów, nie pozostawiała wiele do życzenia (według mnie brakowało tylko The View From Afternoon). Tak potężna dawka energii uzależnia. Najgorsze jest to, że ani się człowiek obejrzy, a koncert dobiega końca. Zostaje tylko radość, ewentualny niedosyt, a później dotkliwa, pokoncertowa depresja.


DZIEŃ 3

Queens of the Stone Age byli gwiazdą główną trzeciego dnia gdyńskiego festiwalu. Grupa rozpoczęła koncert terapią szokową - dość nieprzyjemnymi dźwiękami płynącymi ze sceny. Jednak po chwili uszy przestały cierpieć i rozpoczęła się muzyczna uczta. Krótka rozgrzewka i wielki hit No One Knows rozbudziły wszystkich na dobre. Kwintesencja rock'n'rolla, którą zaserwował ten amerykański zespół, świetnie zgrała się z porą dnia i nastrojem publiczności. Po tym jak wszyscy odśpiewali No One Knows, stało się jasne, że ten wieczór będzie należał do QOTSA. Sami muzycy byli natomiast pod dużym wrażeniem polskiej publiki już od samego początku. Przyszedł także czas na chwilę wyciszenia w połowie koncertu, po czym ludzie ponownie dali się ponieść ogromnej energii jednocześnie podziwiając muzyczne popisy członków zespołu. Miarowo pulsujący tłum mówił sam za siebie - koncert był mistrzowski. Warto też wspomnieć o świetnym, zawodowym kontaktem z publicznością, co wzbudzało jeszcze większą sympatię do zespołu. Jedynym mankamentem koncertu był brak bisów. Koncert Skunk Anansie, który miał miejsce przed QOTSA był strzałem w dziesiątkę - stanowił dobrą rozgrzewkę. Oprócz No One Knows festiwalowicze mieli także okazję usłyszeć: The Vampyre of Time and Memory, Make It Wit Chu czy Go With the Flow. Jeśli miałabym tagować wczorajszy występ Josha Homme i spółki, byłoby to słowo ENERGIA (koniecznie pisane wielkimi literami).


Grupie The National przyszło zamykać trzeci dzień festiwalu. Ich występ zaczęła piosenka Fake Empire, a następną była I Should Live in Salt. The National idealnie wpisali się w klimat nocy. Matt Berninger snuł się po scenie z lampką wina, co dodawało jeszcze większego charakteru koncertowi. W jednym momencie wszystko stało się jasne - przyszedł czas na wyciszenie i chwilę refleksji po QOTSA. Koncert The National był najdłuższym dotychczas występem (w jego skład weszło aż 19 piosenek!), między innymi mogliśmy usłyszeć: Bloodbuzz Ohio, Mistaken For Strangers, Sea of Love, Afraid of Everyone czy Terrible Love. Podczas koncertu dużą rolę pełniła gra świateł. Zimne barwy, scena owiana mgłą stanowiły nutkę melancholii. 'Magia' to określenie dość oklepane, ale 'niestety' nie można go uniknąć opisując muzykę The National. Zespół wiele zyskał w moich oczach dzięki temu występowi i w moim odczuciu zdecydowanie nadrabia koncertowo i zyskuje nową wartość. Słuchając jego płyt nie odczuwałam ich muzyki tak, jak udało mi się ją poczuć wczoraj. Matt Berninger bardzo pozytywnie zakończył koncert, a jego zejście ze sceny i przespacerowanie się po placu głównym blisko niej utworzyło silną więź między wokalistą a fanami (którzy w pogoni za nim tratowali wszystko, co napotkali na swojej drodze).


DZIEŃ 4

Na koncert Crystal Fighters przybyło bardzo dużo szalonego tłumu, co może być przyczyną wyprzedanego, majowego koncertu w Palladium. Energią tego zespołu można zachwycać się bez końca. Grupa rozpoczęła od Solar System, a zaraz później wyruszyła na krótką wyprawę po Los Angeles, Londynie i Argentynie (LA Calling, I Love London i Champion Sound). Mimo promocji nowej płyty, dominował album Star of Love. Trzeba również przyznać, że gdzie jak gdzie,ale w Gdyni, Plage to piosenka obowiązkowa, która oczywiście znalazła się w openerowej setliście. Zachód słońca nadawał koncertowi przyjemnego klimatu, a sami muzycy emanowali radością i pozytywnością. Muzyka Crystal Fighters zmuszała do skakania i sprawiała, że zebrani przy Alter Stage wpadli w wesoły szał. Dodatkowo zespół wykonał Xtatic Truth, a bisy na tej scenie chyba nie należą do codzienności. Oceniając setlistę muszę przyznać, że zabrakło mi Swallow, które na żywo brzmi wspaniale i soczyście. Crystal Fighters na koncercie postawili raczej na piosenki przyjemne i urocze i nawet utwór I Love London wydawał się trochę delikatniejszy niż zazwyczaj. Występ grupy był bardzo dobry, ale jednak nie należał do tych najlepszych i nie udało mu się 'przebić' koncertu w Palladium.
(tutaj relacja z warszawskiego koncertu: muzyczna bomba zdetonowana w Palladium)

Już na wstępie zaznaczę, że Kings of Leon naprawdę lubię i miałam dość duże oczekiwania co do koncertu. Niestety, bardzo mnie to boli, ale o występie Amerykanów mogę powiedzieć, że był poprawny. Zdecydowanym plusem koncertu był dobór piosenek. Przeważały utwory z płyty Only by the Night, ale mimo to, jeśli chodzi o inne albumy, było dość przekrojowo. Mieliśmy okazję wysłuchać również najnowszego singla It Don't Matter, który, jak na Kings of Leon był dość ostry. Podczas nasycająco długiego koncertu, nie zabrakło na bisie takich piosenek jak Radioactive, Black Thumbnail oraz wyczekiwanego hitu - Sex on Fire. W odbiorze występu przeszkadzało nagłośnienie, które nie do końca było takie, jak na pozostałych koncertach. Członkowie Kings of Leon nie popisali się kontaktem z publicznością. Caleb Followill przywitał się dopiero po trzeciej piosence. Później było tylko gorzej. Zespół sprawiał wrażenie jakby miał wyjść, zrobić swoje i pójść. Mimo mojej naprawdę wielkiej sympatii do Kings of Leon, czułam duży niedosyt. Brakowało niewidzialnej więzi łączącej rzeszę fanów z zespołem, tymczasem publiczność wyglądała na spragnioną kontaktu i ochoczo reagowała na każde słowo płynące ze sceny. Koncert, mimo bezbłędnego wykonania i nienagannej harmonii, nie zachwycił mnie. Choć przykro mi to mówić, było to moje największe openerowe rozczarowanie.

Miałam jeszcze nieodpartą ochotę popastwić się nad koncertem Rihanny, który delikatnie mówiąc był do dupy i z playbacku, ale jednak szkoda mi klawiatury. ;)

Zdjęcia innym razem, bo póki co na razie ich nie posiadam.

Ktoś z czytających był na Openerze i ma podobne lub zupełnie różne wrażenia?

czwartek, 27 czerwca 2013

61

Mam trochę zaległości w prezentowanych rzeczach, ale dziś zrobię post o tematyce koszulkowo-butowej muzycznej. Zainspirował mnie openerowy lans (w końcu się wybieram!) i stwierdziłam, że na koncercie Arctic Monkeys chcę się poczuć jak prawdziwa psychofanka. W sumie jest to jeden z czołówki moich ulubionych zespołów - nie godzi się więc nie mieć jakiegoś znamiona z tej okazji. Chociażby koszulkowego. :) 




Kasabianowa koszulka powstała niecały rok temu - też przed koncertem. Przypadek? Nie sądzę! Ciekawa jestem czyj jeszcze koncert natchnie mnie do zrobienia sobie koszulki. Oczywiście jak przystało na hipsterskiego snoba - nie mam w planach powielania ani jednej, ani drugiej. Niech mam tę satysfakcję :D

Inne muzyczne koszulki jakie do tej pory zrobiłam:



Z muzycznych rzeczy ostatnio malowałam...tenisówki z One Direction xD Nasz klient, nasz pan. Przedstawiają się tak:





I na zakończenie pozytywny akcent w postaci mojej barykady z historii Portugalii. A jutro ostatni egzamin i wakacje - w końcu!



mail: zuziami@gmail.com