wtorek, 9 lipca 2013

62

Właśnie wróciłam z Open'era i chciałam się z Wami podzielić paroma przemyśleniami na temat koncertów. W większości ukazały się one tu: musicis.pl, natomiast ja uwieczniam je na blogu w stanie kompletnie nienaruszonym, nieocenzurowanym i nieprzeredagowywanym. :) 

DZIEŃ 1 

Editors to jeden z tych zespołów, który miał mnie do siebie przekonać na tegorocznym Open'erze. Jednak w moim przypadku ich starania były daremne. Wydaje się, że jest to grupa, którą albo się kocha, albo nienawidzi, ale ja znalazłam się w stanie pośrednim. Dla uczestników wydarzenia nie do końca obeznanych z muzyką Editors, setlista, mimo ogólnej energii wywoływała wrażenie monotonii poprzez jednostajne rytmy i niewielkie zmiany w poszczególnych piosenkach. Także sam zespół wydawał się mało zainteresowany występem, co można było zauważyć po ich ruchach scenicznych - utwory niby żywe, ale nie było widać pełnego oddania członków Editors, co być może zaważyło na ich odbiorze. Publika ożywiała się głównie na bardziej znanych piosenkach, takich jak utwór kończący koncert - Papillon, który stanowił pozytywny akcent widowiska. Słaby kontakt z uczestnikami koncertu również przyczyniał się do monotonii. Mam (być może mylne) wrażenie, że ludzie bawili się lepiej na Dawidzie Podsiadło. Natomiast sam wokalista Editors przywoływał na myśl śpiewającą (i trochę mniej przystojną) wersję Orlanda Blooma, który bardzo ładnie mówił 'dziękuję'. Jego zaletą był czysty śpiew w piosenkach, w których zbyt często pojawiało się wymowne 'oooo'. Podsumowując, możliwe, że noc sprzyjałaby Editorsom bardziej, a mało żwawa publiczność nie rzucałaby się tak w oczy. Muszę także szczerze wyznać, iż przez większość koncertu miałam głowę zaprzątniętą moja prywatna gwiazdą pierwszego dnia open'era: Alt - J.


Alt - J to zdolni debiutanci z Wielkiej Brytanii, którzy za cel tegorocznego Open'era postawili sobie ustanowienie rekordu Guinessa pod względem liczebności publiki na Tent Stage. Rozbujali wszystkich dźwiękami przebojów takich jak Fitzpleasure, Breezblocks czy Something Good. Publika w pełni oddana muzyce odśpiewała Matildę, co (jak można było zauważyć) sprawiło niemałą radość członkom zespołu, którzy chyba nie spodziewali się aż tak pozytywnych reakcji. Przed koncertem obawiałam się tego, czy nie zepsuje mi go 'niedostrojenie' muzyków. Odetchnęłam z ulgą, gdy usłyszałam wstęp składający się z dwóch utworów, w tym jednego a capella, który brzmiał idealnie. Delikatne błędy nie raziły, gdyż wszystko było perfekcyjnie zgrane. Zespół wyglądał na onieśmielony publicznością, która przeżywała każdą piosenkę. Nawet skupiając się na wytykaniu błędów koncertowych, nie mogę się 'przyczepić' do Alt-j. Nie da się ukryć, że muzycy mają wielki talent, który przynosi im już dużą popularność. Koncert minął w mgnieniu oka, a na usta cisnął się cytat 'please don't go, I love you so'. Kurtyna - można umierać ze szczęścia i wzruszenia.


DZIEŃ 2

Polski duet XXANAXX stawia dopiero pierwsze kroki na scenie muzycznej, jednak jak na świeżynkę, zdążył już sporo osiągnąć. Do ich najnowszych sukcesów zespołu można zaliczyć koncert na Tent Stage podczas drugiego dnia open'era. Dość długi wstęp w towarzystwie wizualizacji zmieniających się na poszczególnych piosenkach. W przedstawionych przez duet utworach można było dopatrywać się inspiracji the XX. Najbardziej przypadły mi do gustu Hurt Me i Disappear, które wydawały się najbardziej zróżnicowane. Na koniec koncertu grupa zaserwowała remix utworu Disappear, który również brzmiał bardzo dobrze. XXANAXX czarują dźwiękiem i sprzyjają przyjemnemu zawieszeniu się, jednak wydaje mi się, że ich muzyka bardziej sprawdza się podczas samotnego słuchania w zacisznym miejscu, a nie pośród festiwalowego gwaru. Chętnie porównałabym koncert z klubowym, ale niestety był to mój pierwszy kontakt 'na żywo' z tą grupą. Jeśli chodzi natomiast o sam głos Klaudii Szafrańskiej, ma on bardzo ładną i ciekawą barwę, jednak czasem brzmiał trochę zbyt 'natchniono' i sztucznie. Zważając na fakt,że duet dopiero zaczął, uważam że dobrze rokuje na przyszłość,a występ na open'erze z pewnością był dla ich kariery nie lada wydarzeniem.


Wiele osób, w tym ja, czekało na wczorajszy koncert Arctic Monkeys. Ku uciesze fanów, zespół dał dość długi występ jednocześnie spełniając prośby o bis. Brytyjczycy wykonali wiele hitów, takich jak I Bet You Look Good On The Dancefloor, When The Sun Goes Down czy też Dancing Shoes, przy których wszyscy żywo reagowali i widać było, że nastawienie i energia zespołu udzielała się publice. Niemalże nikt nie stał nieruchomo gdy moc muzyki płynęła ze sceny. Mieliśmy także okazję usłyszeć trzy piosenki z nowego albumu, który już niebawem ujrzy światło dzienne. Arctic Monkeys rozpoczęli koncert utworem Do I Wanna Know?, który został przyjęty bardzo ciepło. Również R U Mine? kokieteryjnie zapowiedziany przez Alexa wywołało euforię. Mimo że piosenki były zupełnie nowe, bardzo dużo osób znało ich teksty, co może świadczyć o zapowiedzi sukcesu nadchodzącej płyty. Dodatkowo muzycy wykonali balladowy utwór Mad Sounds, który już nie wywołał takiego wszechobecnego podniecenia. Arctic Monkeys sprawili, że zeszłego wieczoru nikt nie mógł ustać w miejscu. Alex Turner również doprowadził do tego, że publiczność czuła się dopieszczona i nie ignorował jej. Pod sceną panował szał radości. Myślę, że także setlista, obfitująca w utwory z różnych albumów, nie pozostawiała wiele do życzenia (według mnie brakowało tylko The View From Afternoon). Tak potężna dawka energii uzależnia. Najgorsze jest to, że ani się człowiek obejrzy, a koncert dobiega końca. Zostaje tylko radość, ewentualny niedosyt, a później dotkliwa, pokoncertowa depresja.


DZIEŃ 3

Queens of the Stone Age byli gwiazdą główną trzeciego dnia gdyńskiego festiwalu. Grupa rozpoczęła koncert terapią szokową - dość nieprzyjemnymi dźwiękami płynącymi ze sceny. Jednak po chwili uszy przestały cierpieć i rozpoczęła się muzyczna uczta. Krótka rozgrzewka i wielki hit No One Knows rozbudziły wszystkich na dobre. Kwintesencja rock'n'rolla, którą zaserwował ten amerykański zespół, świetnie zgrała się z porą dnia i nastrojem publiczności. Po tym jak wszyscy odśpiewali No One Knows, stało się jasne, że ten wieczór będzie należał do QOTSA. Sami muzycy byli natomiast pod dużym wrażeniem polskiej publiki już od samego początku. Przyszedł także czas na chwilę wyciszenia w połowie koncertu, po czym ludzie ponownie dali się ponieść ogromnej energii jednocześnie podziwiając muzyczne popisy członków zespołu. Miarowo pulsujący tłum mówił sam za siebie - koncert był mistrzowski. Warto też wspomnieć o świetnym, zawodowym kontaktem z publicznością, co wzbudzało jeszcze większą sympatię do zespołu. Jedynym mankamentem koncertu był brak bisów. Koncert Skunk Anansie, który miał miejsce przed QOTSA był strzałem w dziesiątkę - stanowił dobrą rozgrzewkę. Oprócz No One Knows festiwalowicze mieli także okazję usłyszeć: The Vampyre of Time and Memory, Make It Wit Chu czy Go With the Flow. Jeśli miałabym tagować wczorajszy występ Josha Homme i spółki, byłoby to słowo ENERGIA (koniecznie pisane wielkimi literami).


Grupie The National przyszło zamykać trzeci dzień festiwalu. Ich występ zaczęła piosenka Fake Empire, a następną była I Should Live in Salt. The National idealnie wpisali się w klimat nocy. Matt Berninger snuł się po scenie z lampką wina, co dodawało jeszcze większego charakteru koncertowi. W jednym momencie wszystko stało się jasne - przyszedł czas na wyciszenie i chwilę refleksji po QOTSA. Koncert The National był najdłuższym dotychczas występem (w jego skład weszło aż 19 piosenek!), między innymi mogliśmy usłyszeć: Bloodbuzz Ohio, Mistaken For Strangers, Sea of Love, Afraid of Everyone czy Terrible Love. Podczas koncertu dużą rolę pełniła gra świateł. Zimne barwy, scena owiana mgłą stanowiły nutkę melancholii. 'Magia' to określenie dość oklepane, ale 'niestety' nie można go uniknąć opisując muzykę The National. Zespół wiele zyskał w moich oczach dzięki temu występowi i w moim odczuciu zdecydowanie nadrabia koncertowo i zyskuje nową wartość. Słuchając jego płyt nie odczuwałam ich muzyki tak, jak udało mi się ją poczuć wczoraj. Matt Berninger bardzo pozytywnie zakończył koncert, a jego zejście ze sceny i przespacerowanie się po placu głównym blisko niej utworzyło silną więź między wokalistą a fanami (którzy w pogoni za nim tratowali wszystko, co napotkali na swojej drodze).


DZIEŃ 4

Na koncert Crystal Fighters przybyło bardzo dużo szalonego tłumu, co może być przyczyną wyprzedanego, majowego koncertu w Palladium. Energią tego zespołu można zachwycać się bez końca. Grupa rozpoczęła od Solar System, a zaraz później wyruszyła na krótką wyprawę po Los Angeles, Londynie i Argentynie (LA Calling, I Love London i Champion Sound). Mimo promocji nowej płyty, dominował album Star of Love. Trzeba również przyznać, że gdzie jak gdzie,ale w Gdyni, Plage to piosenka obowiązkowa, która oczywiście znalazła się w openerowej setliście. Zachód słońca nadawał koncertowi przyjemnego klimatu, a sami muzycy emanowali radością i pozytywnością. Muzyka Crystal Fighters zmuszała do skakania i sprawiała, że zebrani przy Alter Stage wpadli w wesoły szał. Dodatkowo zespół wykonał Xtatic Truth, a bisy na tej scenie chyba nie należą do codzienności. Oceniając setlistę muszę przyznać, że zabrakło mi Swallow, które na żywo brzmi wspaniale i soczyście. Crystal Fighters na koncercie postawili raczej na piosenki przyjemne i urocze i nawet utwór I Love London wydawał się trochę delikatniejszy niż zazwyczaj. Występ grupy był bardzo dobry, ale jednak nie należał do tych najlepszych i nie udało mu się 'przebić' koncertu w Palladium.
(tutaj relacja z warszawskiego koncertu: muzyczna bomba zdetonowana w Palladium)

Już na wstępie zaznaczę, że Kings of Leon naprawdę lubię i miałam dość duże oczekiwania co do koncertu. Niestety, bardzo mnie to boli, ale o występie Amerykanów mogę powiedzieć, że był poprawny. Zdecydowanym plusem koncertu był dobór piosenek. Przeważały utwory z płyty Only by the Night, ale mimo to, jeśli chodzi o inne albumy, było dość przekrojowo. Mieliśmy okazję wysłuchać również najnowszego singla It Don't Matter, który, jak na Kings of Leon był dość ostry. Podczas nasycająco długiego koncertu, nie zabrakło na bisie takich piosenek jak Radioactive, Black Thumbnail oraz wyczekiwanego hitu - Sex on Fire. W odbiorze występu przeszkadzało nagłośnienie, które nie do końca było takie, jak na pozostałych koncertach. Członkowie Kings of Leon nie popisali się kontaktem z publicznością. Caleb Followill przywitał się dopiero po trzeciej piosence. Później było tylko gorzej. Zespół sprawiał wrażenie jakby miał wyjść, zrobić swoje i pójść. Mimo mojej naprawdę wielkiej sympatii do Kings of Leon, czułam duży niedosyt. Brakowało niewidzialnej więzi łączącej rzeszę fanów z zespołem, tymczasem publiczność wyglądała na spragnioną kontaktu i ochoczo reagowała na każde słowo płynące ze sceny. Koncert, mimo bezbłędnego wykonania i nienagannej harmonii, nie zachwycił mnie. Choć przykro mi to mówić, było to moje największe openerowe rozczarowanie.

Miałam jeszcze nieodpartą ochotę popastwić się nad koncertem Rihanny, który delikatnie mówiąc był do dupy i z playbacku, ale jednak szkoda mi klawiatury. ;)

Zdjęcia innym razem, bo póki co na razie ich nie posiadam.

Ktoś z czytających był na Openerze i ma podobne lub zupełnie różne wrażenia?

4 komentarze:

  1. fajny blog :) obserwuje :) zapraszam do mnie;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Podobnie :D Na dniach u mnie relacja :D Dobrze było porozmawiać na miejscu :) No ale kto kogo poznał, to poznał! Hah.
    Pzdr!!!

    OdpowiedzUsuń
  3. Mój nr 1 to był koncert Alt-J. czekałam na niego długo i zagrali niesamowicie! Na większości opisywanych tu koncertów nie byłam, bo miałam inny repertuar, ale dodam jeszcze, że trochę rozczarował mnie koncert Crystal Fighters (widziałam ich na CLMF i byli duużo lepsi).

    Jestem na 99% pewna, że widziałam cię na polu, ale wyglądałam (delikatnie mówiąc) tragicznie, wiec już dałam spokój z podchodzeniem. A szkoda, bo nawet kosmiczne trampeczki kiedyś zamówiłam :)

    buziaki!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Alt-J był moim nr 1 na równi z Arctic Monkeys, których na żywo jeszcze nie widziałam :D 8 koncertów opisałam, ale ogółem byłam jeszcze chyba na 16, więc całkiem niezły miałam wynik xD Też widziałam CF na Coke'u - wtedy mnie zaczarowali niesamowicie, koncert w Palladium - CUDO! no a na openerze nie zachwycili jakoś specjalnie. Ale chyba się i tak wybiorę jak będą znów w Warszawie :D

      Ewwww! Trzeba było podejść, poczułabym szalony fejm :D i tak podczas openera jedna osoba mnie "rozpoznała", byłabyś drugą.hahah. Pamiętam, pamiętam, że zamawiałaś. O ile się nie mylę to byłaś pierwszą osobą, której robiłam galaktykę na butach :)

      Usuń