poniedziałek, 30 lipca 2012

36


"Uderzenie" - pomyślałam, dowiadując się kim jest druga gwiazda pierwszej edycji Impact Festival. Dzień był felerny, jakiś styczniowy, przede mną masa materiału do nauczenia na egzamin z rocznego przedmiotu, a tu wiadomość, że mój najulubieńszy zespół zawita 27.07 do Warszawy. Można mnie zbesztać od góry do dołu, ale nie zamierzam ukrywać, że to właśnie dla Kasabian wybrałam się na ten mini festiwal. Żeby nie wyjść na kompletną ignorantkę, wspomnę, że koncertem Red Hot Chili Peppers również byłam zainteresowana. Później doszedł jeszcze do tego zespół The Vaccines.


Właściwy piątek, na który tyle czekałam, dłużył się niemiłosiernie (może to dlatego, że wstałam tego dnia o 5:03). kiedykiedykiedy! No! W końcu... Przybyłam na Bemowo ok 15:30. Sama. Jako, że czas postanowił tego dnia upływać tysiąc razy wolniej, siedziałam jakieś milion lat, między jednymi bramkami a drugimi, pod drzewem, bo ta rozgrzana patelnia koncertowa trochę mnie przerażała (tu warto wspomnieć, że na Bemowie byłam już 2lata temu i wtedy za zbyt długie przebywanie na słońcu, bez czegokolwiek na głowie, zapłaciłam nieprzyjemnym bólem głowy. Bogatsza w to doświadczenie, postanowiłam więc skryć się przed słońcem). Dopiero po 17 moja samotność dobiegła końca, po to, by za godzinę skazać mnie na moje własne, jakże doborowe towarzystwo do końca dnia. Nie macie pojęcia, ile osób zlustrowałam w ciągu tego "festiwalu", odgradzając się od wszystkich różowymi okularami. Nie lubię zapoznawać się z przypadkowymi ludźmi ani wbijać się w grupę jakichś znajomych, więc grzecznie pogodziłam się z tym faktem i po prostu dobrze się bawiłam. (Nawet piwo wypiłam sama ze sobą. Jak ostatni alkoholik. "Ale gorąco było" - tłumaczę się) 


Słyszałam I Blame Coco - całkiem przyjemny koncert, pozytywne zaskoczenie coverem Pink Floyd (piosenkę zna każdy). Z szacunku dla Johny'ego Rottena (wokalista Sex Pistols), zainteresowałam się także Public Image Ltd., którego wcześniej nie znałam. Jak dla mnie - zbyt monotonna setlista (choć może również z innym składem piosenek odniosłabym takie wrażenie), ale koncert był dobry. Mimo upływu lat - John był w świetnej formie. Wykazywał także zdegustowanie letargiem, w jaki niektórzy widzowie zapadli. Wcale mu się nie dziwię. Ja jadłam hamburgera. 


W tym miejscu napiszę komentarz dotyczący organizacji festiwalu, gdyż miałam okazję słuchać (za pomocą niezwykle wytężonego ucha) czterech pierwszych piosenek The Vaccines z olbrzymiej kolejki do ToiToia. Jaki normalny organizator daje, na tak dużą ilość "festiwalowiczów", tylko tyle "toalet"?! Chciałabym zobaczyć mój sprint spod Toiów pod scenę Eventimu po przekątnej. Wygrałabym zapewne z niejednym olimpijczykiem. Temat jedzenia równie ciekawy jak temat ToiToiów. Nie dałam się nabrać na szaszłyki 10zł za...100g. Wiadomo - jak to na masowych imprezach - nie dość, że bilet do najtańszych nie należał, to dobito człowieka cenami jedzenia i picia (słynna woda za 5zł, cóż). Jeśli ktoś chciał kupić festiwalowe fanty, musiał przygotować swój portfel na wydatek rzędu 100zł (dlatego ja zrobiłam sobie kasabianową koszulkę sama, ale o tym na końcu). Za te +100zł wolałabym spędzić koncerty po prostu na Golden Circle... Kolejna sprawa to scena i telebimy. Organizatorzy wyszli chyba z założenia, że odbiorcy ich festiwalu będą się zaczynali od 1.85m lub zaopatrzą się w szczudła (swoją drogą, dziwię się, że nie było takowych w festiwalowym sklepiku). Ja i moje 1.58m nie widzieliśmy praktycznie nic (choć miejscówę na koncercie Kasabian miałam bardzo dobrą i udało mi się widzieć, prócz telebimów, nawet (!) scenę). Słowo podsumowujące wszystko, co nie dotyczyło koncertów, wielki: "ŻAL!" i ogólny pojazd. Jedyna pochwała należy się punktualności występów.

Jak już wspomniałam, pierwsze piosenki The Vaccines, czyli No Hope, Wreckin' Bar (Ra, Ra, Ra), Wetsuit i Teenage Icon, słyszałam jednym uchem, ale jakoś się udało. W połowie Post Break-Up Sex dobiegłam w pobliże sceny i poobserwowałam trochę. Kolejnymi utworami były All In White, Wolf Pack <3 i Blow It Up (auć, moje uszy! trochę fałszu tu się wkradło, ale lekko się krzywiąc, przeżyłam). Podeszłam bliżej sceny głównej, by zająć miejsce ani z prawej strony, ani z lewej, a na samym środku (ok 12 rząd płyty). Dalej bujając się w rytm The Vaccines, ale oczekując już na Kasabian. Dwie ostatnie piosenki oczywiście skradły moje serce (If you wanna i Nørgaard, na którą tak czekałam!). The Vaccines zagrali bardzo dobrze, jak na zespół, który wydał tylko jedną płytę (druga w drodze!). Świetny kontakt z publicznością, wykonanie utworów prawie bez fałszującego wokalu. Chętnie zobaczyłabym ich za jakiś czas jeszcze raz, by skupić się bardziej na ich koncercie. 


I oto nadeszła wyczekiwana chwila. Kasabian. Poszli na żywioł i zaczęli od Days Are Forgotten, czyli pierwszego singla najnowszej płyty. Zagrali idealnie, bez najmniejszej pomyłki, a ja dzięki ogólnie znanej nucie, podskakałam do rzędu piątego, by mieć już do końca koncertu świetny wgląd na scenę i telebimy, co naprawdę było nie lada wyczynem... Następnie Shoot The Runner. Marzyłam o usłyszeniu tego utworu (jest jednym z moich ulubionych) i od tej chwili cała należałam do muzyki. Sergio Pizzorno, człowiek o zabójczych włosach, był podirytowany tym, że niektórzy zachowują się jakby spali ("Put your fucking lazy hands up in the sky!" mówi samo za siebie), wielokrotnie zachęcał do wspólnej zabawy, a nawet do mosh pitu, ale jego słowa były wielu osobom dość obojętne. Warszawska publiczność miała także okazję usłyszeć piosenki takie jak: Velociraptor!, Underdog czy Where Did All the Love Go?. Chłopaki z Kasabian sprawiali wrażenie cudownie zgranych ludzi, nie tylko pod względem muzycznym. Według mnie, zespół miał  lepszy kontakt ze słuchaczami niż RHCP (choć tu, zapewne niewielu to zauważyło, będąc ogarniętymi ogólną euforią). I.D. kompletnie mnie zaskoczyło tak, jak i Take Aim. Nie spodziewałam się tego, a nie chcąc sobie spoilerować koncertu, wytrzymałam bez sprawdzania tegorocznych setlist. Przy Club Foot moje odpłynięcie się utrzymywało, by przerodzić się w szał na Re-Wired, L.S.F, Swichblade Smiles do samego końca Vlad the Impaler i Fire. Swichblade Smiles: CO ZA BASY!! Co za Sergio! Wcześniej do tego utworu nie pałałam jakąś wielką miłością, ale po koncercie uległo to zmianie. Niesamowite na żywo. Publiczność dopiero na koniec się rozruszała i na Vladzie było istne szaleństwo. Ściśnięta ze wszystkich stron, zastanowiłam się nad fragmentem tesktu "Come on and feel this, I'm still alive", modląc się o przeżycie i jednocześnie zdzierając gardło ze wszystkich sił. To trzeba było przeżyć. Fire komentować nie muszę - każdy zna, jedna wielka pogująca masakra. W ramach narzekania pozwolę sobie powkurzać się na ludzi. Nie chodzi o to, że ludzie nie śpiewali, no bo czego tu wymagać. Nie ma co ukrywać, że zdecydowana większość była tam dla RHCP. Chodzi o zwykłe poskakanie, pogibanie się, COKOLWIEK! Byłam strasznie zdziwiona widząc, jak niektórzy stali z lekko zmanierowanymi minami, ani trochę się nie ruszając i patrząc z pogardą na tych, którzy w miejscu nie stali. Kurczę, to było przykre... Koncerty są po to, żeby się wspólnie bawić, cieszyć muzyką, a nie obrzucać innych zbulwersowanym spojrzeniem, bo ktoś raczył podskoczyć. Ludzie. Ogarnijcie się. Kasabian i zespoły grające wcześniej nie były supportami Red Hotów, ponieważ na FESTIWALU nie istnieje pojęcie supportu. Postawa stojących kołków trochę mi zaburzała swobodną radość z koncertów. Jeśli chodzi jeszcze o setlistę, nie była ona szczytem moich marzeń. Znalazły się na niej piosenki, które bardzo lubię, które lubię i które są mi obojętne. Brakowało mi zdecydowanie Reason is Treason (pozdrawiam mojego i-Tunes'a, który właśnie wyshuffle'ował mi tę piosenkę), ubóstwianego przeze mnie Man Of Simple Pleasures (a miałam nadzieję na ten utwór, skoro jest singlem...) czy La Fee Verte lub Empire. Ale jednocześnie starałam się nie wymagać zbyt wiele. 1h15min nie jest wypasionym czasem. Udało mi się usłyszeć i przeżyć 14 piosenek. Każdą z osobna i na swój sposób. Jedyny zawód to otoczenie ludzi, w którym się znajdowałam. Podobno na Golden Circle i pod samą sceną nie było wcale tak źle, ale nie dane mi było tego ocenić.


O koncercie The Charlatans niestety się nie wypowiem. Prawie nic nie słyszałam i hibernowałam się, aż do koncertu Red Hot Chili Peppers. Miałam ochotę, z przekory, nie pisać o tym koncercie, ale trochę wspomnieć muszę. Zaczęli od piosenki Monarchy of Roses, z nowej płyty.Wszyscy automatycznie się poderwali. Nastąpiło płynne przejście w Around The World i osoby zaangażowane w skarpetkową akcję, zaczęły nimi wymachiwać. Nie liczyłam, ile razy oberwałam ze skarpety od sąsiadów koncertowych, ale akcja zrobiła na mnie niemałe wrażenie. Dziwię się, że zespół w żaden sposób tego nie skomentował... Kolejnymi utworami były: Snow ((Hey Oh)), Scar Tissue wywołujące atak piszczących psychofanek, Look Around, Throw Away Your Television. Przy Can't Stop zorientowałam się, że obok mnie padają komentarze po hiszpańsku, a na Soul to Squeeze prowadziłam już urywaną rozmowę z Hiszpanami, którzy również byli zdziwieni niektórymi reakcjami ludzi. Fakt, dziewczęta stojące obok mnie ciągle na nich syczały, że oni (a także inni) mają czelność skakać i przypadkiem je potrącić. Takie zachowanie, jak i siniaki, są wpisane w zjawisko zwane koncertem, więc też nie rozumiem co je tak wyprowadzało z równowagi... Potem The Adventures of Rain Dance Maggie, które nie wywołało we mnie jakiejś burzy, w przeciwieństwie do utworu Charlie, który naprawdę uwielbiam i bardzo się cieszyłam, że usłyszałam go na żywo. Następnie niezwykle ciepło przyjęte Under the Bridge (no bo jakże inaczej!) i przyszedł czas na pierwszy cover, Higher Ground (Stevie Wonder) i Warszawa (David Bowie), co było miłym uśmiechem w stronę polskiej publiczności. Na Californication powoli zaczęłam się wycofywać (WODY! (skończyło się na coca-coli, bo przecież za wodą nie przepadam) Byłam z lewej strony, dość niedaleko barierek oddzielających płytę od GC, więc poziom zatłoczenia i ścisku był wysoki). Ostatnią piosenką przed bisowymi było By the Way (hurra!). Encore, zaczął się od drugiego jamowania podczas tego koncertu. Na bis zagrane zostały także piosenki takie jak Sir Psycho Sexy, They're Red Hot (cover) i Give It Away. Myślę, że lepszej piosenki końcowej być nie mogło. Co do setlisty: była wyważona, a to dobrze. Nie było zbyt wielu utworów z najnowszej płyty, a ku uciesze bardziej zakorzenionych fanów padły trzy piosenki z Blood Sugar Sex Magik.  Ubolewam nad kontaktem z publicznością. Ja czułam się trochę olana (parę wstawek na prawie 2h grania?ech), ale widocznie panowie z RHCP zbyt rozmowni nie są (a Anthony to już w ogóle...). Jednak z koncertu byłam zadowolona, jakby nie patrzeć, Red Hoci to klasyka. Wszystko czysto, (chyba) bez wpadek. Czego chcieć więcej? Większej interakcji z widzami.

Impact Festival: organizacyjna porażka, muzyczna uczta. Jestem bardzo ciekawa drugiej edycji. 
Relacja była prawie wolna od zachwytów psychofanki nad Sergiem. Dałam radę. UFF!


Indżojujcie przepastną recenzję, którą nie wiem ile pisałam. Do tego dorzucam Wam koszulkę, którą sobie sprawiłam z okazji koncertu (zdjęć z tego dnia nie mam, bo nie umiem jeszcze robić sobie innych zdjęć komórką jak słitfocie). To moja pierwsza malowana koszulka ever. 2 lata maluję po ubraniach i butach. HAH! Wszelkie nierówności (patrz: głupie, nierówne literki) zwalam na to, że koszulka jest problematyczna w jej rozłożeniu (taki ma dziki fason).

Fota z dnia następnego.



i psychofankowe piórko idealnie zgrywające się z tym kasabianowym. niah.

Uch. Dałam dziś sobie muzyczny upust na blogu. A teraz idę się spakować, bo jutro wyjeżdżam na Woodstock. Pozdrawiam wszystkich, którzy przypadkiem mnie widzieli na Impact Fest i tych, którzy równie przypadkiem mnie spotkają w Kostrzynie nad Odrą. :D


mail: zuziami@gmail.com

13 komentarzy:

  1. powodzenia na woodstocku, gdzie ilosc kranów nie zmienia się od chyba 6 lat - w kazdym badz razie od pierwszej edycji w kosttrzynie! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki :D to będzie mój trzeci woodstock, więc szkoła woodstockowego przetrwania już raczej za mną ;) krany są spoko, lodowata woda już nie :|

      Usuń
  2. OOO.. czekałam na tą relację :) fajnie, że się dobrze bawiłaś na Kasabianach :D co do ludzi-słupków to kicha :/ szkoda, że nie masz jakiś fot :> //a koszulka jest obłędna!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. <3
      kurczę, no też mi szkoda, ale moja komórka robi szitowe foty :|
      dzięki!!

      Usuń
  3. mogłabyś zdradzić jakich farb używasz? ja chciałam trochę poeksperymentować, ale nie mam pojęcia jakich farb używać... są jakieś specjalne do materiału? bo akrylowe rozmazałyby się przy praniu (chyba), a do olejnych trzeba użyć terpentyny, która śmierdzi ;((

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. używam farb akrylowych. Nie zmywają się przy praniu. dobrze jest malunek już po wyschnięciu potraktować żelazkiem (przez szmatkę lub ścierkę) i prać lepiej ręcznie. Koszulka na zdjęciach powyżej jest uwieczniona po swoim pierwszym praniu :)

      Usuń
  4. może wpadniemy na Woodzie na siebie ;P co by nie było udanej zabawy życzę ;))

    OdpowiedzUsuń
  5. Kasabian love <3
    zapraszam, choć dopiero jestem początkująca :) http://little-things-diy.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  6. Festiwalowicze zwani 'słupami' to niestety zmora każdego takiego eventu. Mam nadzieje, że organizacja też się poprawi. Przeraziła mnie sprawa ToiToi. Może organizatorzy nie spodziewali się takiego tłumu :D Zawsze przyjemnie czyta siętakie relacje, dzięki :) BTW. Chcę bluzkę jakąś fajną, da się zrobić? :D Talenciara z Ciebie :P

    OdpowiedzUsuń
  7. kocham takie blogi jak Twój... będę obserwować! :D

    OdpowiedzUsuń
  8. Jeśli możesz to odpowiedz na moim blog - jak malujesz to piórko? *.* Męczę się nad nim od szablonów i od ręki i nie wychodzi mi .:C

    OdpowiedzUsuń
  9. Chodziło mi głównie o to, czy od ręki to robiłaś? I bardzo cienkim pędzelkiem?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za informację.
      Podziwiam za brak szablonów, genialne prace!

      Usuń